Beatriz (w tej roli Salma Hayek), jedzie do swojej bogatej klientki Cathy (Connie Britton), aby wykonać jej masaż. Kobiety rozmawiają przyjacielsko, widać, że nie łączy ich wyłącznie relacja masażystka - klientka. Beatriz zwierza się, że nie ma dobrego nastroju, gdyż sąsiad zabił jej kozę. Gdy Beatriz kończy pracę i chce odjechać, okazuje się, że jej auto nie chce odpalić, gospodyni zaprasza ją na kolację, na której ma być kilku znajomych z pracy. Tu następuje nieco zbyt oczywiste zestawienie dwóch różnych światów z ich odmiennym wartościami i podstawami. Goście zaproszeni na kolację to dobrze sytuowani mężczyźni, którzy dorobili się fortun w bezwzględny sposób, ze swoimi bogato ubranymi żonami, które rozmawiają o błahostkach, zaś Beatriz - wegetarianka lecząca dotykiem, wsłuchująca się w ludzi. Nie trzeba być znawcą kina, by odczytać, co autor miał na myśli. Świat dzieli się na złych - bogatych, płytkich, eleganckich i dobrych - spokojnych, cichych, ubranych w brzydkie ubrania i w dodatku pochodzących z mniejszości etnicznych (Beatriz jest Meksykanką). Nie można nie zrozumieć, że widzowie mają stanąć po stronie Beatriz, niestety, ja - widzka tego nie czuję. Masażystka jest dobra i empatyczna aż do przesady, na przywitanie zamiast uściskać wyciągniętą do niej dłoń, przytula obcych sobie ludzi. Zamiast ją lubić i popierać jej poglądy, myślę o niej jak o nawiedzonej wariatce. Cały zresztą scenariusz jest grubymi nićmi szyty... Kobiety pochodzą z tak sobie różnych światów i mają tak skrajnie różne podejście do życia, a mimo to do tej pory się dogadywały? Nie kupuję tego. A jak już pomyślę o zakończeniu tej farsy... Oczywiście nie chcę zdradzić końcówki filmu, ale powiem tylko, że jest tak samo absurdalny, jak wszystkie wcześniejsze sytuacje. Bardzo przejaskrawiony. Rozumiem zamysł, miało być poetycko, z przesłaniem, z wielką życiową mądrością, a jest topornie, naiwnie i nierealistycznie. Podsumowując jednym zdaniem: nie polecam!